„Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem o tobie” – tak czasem piszą mi znajomi, przesyłając zdjęcia i fotomontaże. Przez ostatnie lata zgromadziło się już trochę tych fotograficznych prezentów od przyjaciół. Na jednym kociak w kieszeni żołnierza, na innym Władimir Putni jadący na niedźwiedziu, na kolejnym chomik w kolczudze. Przyjaciele przesyłają to do mnie, bo znają moją słabość do dobrej fotografii. Okazało się, że wie o niej też Fundacja Archeologia Fotografii i pewnego dnia odebrałem telefon z propozycją wyjazdu do jednego z norweskich archiwów. Czekają tam na mnie zbiory należące do 7 muzeów, 200 000 obiektów, 2 500 000 zdjęć. Nie mogłem się oprzeć. Nawet gdy dotarło do mnie, że spędzę na miejscu tydzień, a nigdy nie zrealizowałem jeszcze projektu szybciej niż w 8 miesięcy. 357 143 fotografie na dzień – pomyślałem: „dużo”.
Temperatura teoretycznych sporów wokół pojęcia „archiwum” dawno zdążyła już opaść. Zdaje się, że to co miało być w tej sprawie powiedziane przez krytyków i teoretyków, zostało już powiedziane. Mimo tego, że choroba jest dobrze rozpoznana, dotkniętych archiwalną gorączką jest ciągle wielu. Artyści, kuratorzy i badacze na całym świecie poszukują materiałów w antykwariatach i na pchlich targach, w bibliotekach, magazynach muzealnych i prywatnych albumach fotograficznych, przekopują się przez tysiące megabajtów danych w przestrzeni wirtualnej i kilogramy kurzu w fizycznych archiwach. Czasem trudno odróżnić tych szperaczy od siebie. Artyści wyglądają jak kuratorzy, kuratorzy jak artyści, jedyni i drudzy nieustannie mówią o badaniach i „researchu”. Wątpię, czy w ogóle warto zastanawiać się, kto tu jest kim. Pewność mam natomiast co do tego, że jestem częścią tego tłumu.
Paweł Szypulski
spotkanie autorskie:
28.04 g.19, barStudio, PKiN